Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uradowany Saccard nie spuszczał oka z Alicyi, która była w tej chwili tak ożywioną i pełną ufności, że wydala mu się istotnie ładną, pomimo żółtej cery i nieproporcyonalnie długiej, chudej, zwiędłej szyi. Zdawało mu się, że spełnia czyn wzniosły i szlachetny, dając szczęście tej biednej istocie, której sama nadzieja posiadania męża dodawała wdzięku i urody.
— Ach! — cichym, jakby z oddali dochodzącym głosem szepnęła Alicya — cóż może być piękniejszego nad to zwycięztwo odniesione... tam... na Wschodzie!... Wszak to początek nowej ery!... to najwyższy tryumf chrześcianizmu!
Głos jej stawał się coraz cichszym, gdy wspominała o owej tajemnicy, o której nikt mówić nie śmiał. Saccard łagodnym ruchem ręki nakazał jej milczenie, nie chcąc, aby ktokolwiek w jego obecności mówił o wielkiej tej sprawie, o tym świętym a tajemniczym celu. Ruchem ręki dawał on do zrozumienia, że każdy powinien dążyć do owego celu, ale nigdy o nim nie wspominać. W przybytku tym kadzielnice poruszały się tylko w rękach kilku wybranych jednostek.
Rozrzewnione kobiety milczały przez chwilę, wreszcie hrabina podniosła się z krzesła:
— Nie mam już żadnych obaw — rzekła stanowczym tonem — dziś jeszcze napiszę do mego rejenta, że postanowiłam zgodzić się na sprzedaż Aublets... Bóg mi przebaczy, jeżeli źle czynię.