Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oszklone, teraz blachy cynkową podbita. Razem ze światłem wchodziło tu przenikliwe zimno. W rogu tej nory, pani Karolina spostrzegła siennik rzucony na ziemię ubitą, zastępującą podłogę. Żadnych innych mebli niepodobna było rozpoznać wśród porozrzucanych w nieładzie popękanych beczek, kawałków powyłamywanych krat, na wpół zbutwiałych koszów, które służyły za stoły i krzesła. Ze ścian sączyła się cuchnąca wilgoć. Duża pleśnią obrosła szpara w zakopconym suficie przepuszczała deszcz i wodę, padającą kroplami tuż przy sienniku. Najohydniejszą jednak ze wszystkiego była tu woń, wstrętnie uderzająca — woń brudu ludzkiego!
— Eulalio! Eulalio! — zawołała Méchainowa — prowadzę tu jedną panią, która chce się zając Wiktorem! Czemuś ten smarkacz nie przychodzi, kiedy po niego przysyłam?
Bezkształtna masa ciała poruszyła się na sienniku pod szmatą starego szala, służącego za kołdrę. Wtedy pani Karolina dostrzegła w tym kącie kobietę, mogącą mieć około lat czterdziestu. Z powodu braku koszuli, leżała ona nago, podobna do nawpół wypróżnionego woru, tak pomarszczone miała ciało. Twarz była jeszcze dość świeża, niebrzydka i okolona kręcącemi się blond włosami.
— Ąch! niechże ta pani wejdzie, jeżeli chce nam pomódz, bo już, Bóg widzi, tak dłużej być nie może!... Ach! proszę pani, wszak to już dwa