Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszy rękę, utrzymywała się tylko ze sprzedaży cytryn w halach a z tak marnego zarobku nie można wyżyć uczciwie.
— Widzi pani — mówiła dalej — ile to się zebrało, a pożyczałam jej po czterdzieści a co najwyżej po sto soldów. Wszędzie są daty: 27 czerwca znowu czterdzieści soldów... 3 lipca sto soldów... Niechże pani spojrzy! widocznie w tym czasie biedaczka musiała być chora, bo odtąd te pożyczki po sto soldów powtarzają się bez końca. Przytem musiałam myśleć o ubraniu Wiktora. Ot! wszystkie wydatki na niego oznaczone są literą W. Nie mówię już o tem, że po śmierci Rozalii... ach! jakaż to była okropna choroba!... powiadam pani, że jeszcze za życia ciało na niej gniło!... całe utrzymanie chłopca spadło na mnie. Liczę na niego po piędziesiąt franków miesięcznie. Przecież to nie jest za dużo? Taki bogaty ojciec może śmiało wydać na syna piędziesiąt franków miesięcznie... Jednem słowem czyni to piędtysięcy czterysta trzy franki, a dodawszy do tego owe rewersy na sześćset franków, otrzymamy razem sześć tysięcy franków. Tak, nie żądam więcej nad sześć tysięcy franków.
Pomimo obrzydzenia, skutkiem którego słabo jej się robiło, pani Karolina zauważyła:
— Ależ te rewersy nie należą do pani. Są one własnością dziecka.
— O! przepraszam! — cierpko zawołała Méchainowa — rewersy oddawna już przeszły na