Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aż po drugi koniec, jak tylko oko mogło zasięgnąć, nie dostrzegała już nic, prócz symetrycznych plam kiosków połyskujących czerwonem i zielonem półświatłem, co nie rozświeca nocy, niby w odstępach ustawione nocne lampki w olbrzymiej sypialni.
Podniosła głowę. Drzewa odcinały się długie mi, wysokiemi swemi gałęźmi od jasnego tła nieba a linia nieregularna domów gubiła się w dali podobna do nagromadzenia wzgórzy na skalistem jakiemś wybrzeżu, po nad błękitnawą taflą wód. Ten szmat nieba wszakże większym jeszcze przejmował ją smutkiem i wzrok jej szukał teraz ukojenia w ciemnościach bulwaru. Ta pozostała tam w dole, w tej opustałej alei, resztka ruchu i zgiełku i występku, była dla niej usprawiedliwieniem. Zdało się jej, że czuje gorąco wszystkich tych kroków męzkich i kobiecych, ogarniające ją swym powiewem. Te hańby, co tam się unosiły po nad asfaltem chodnika, te jednominutowe żądze, propozycye czynione przycichłym głosem, rozkosze jednej nocy, opłacone z góry, parowały w powietrzu, unosiły się jak mgła ciężka, którą rozpraszał wietrzyk poranny. Pochylona w ciemność, wciągała w płuca tę drgającą ciszę, tę woń sypialni, niby zachętę, która jej przychodziła ztamtąd, niby zapewnienie, że hańba jej jest podzieloną, że ją przyjmuje na siebie to miasto, co jest współwinowajcą. A kiedy jej oczy nawykły do ciemności, spostrzegła znowu kobietę w niebieskiej sukni, z białemi