Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Potem nagle jakby zbudziła się ze snu; podeszła obejrzeć lustro, ku któremu wpatrzone w dal oczy zwracały się już od chwili. Wspięła się na palce, oparła ręce o brzeg kominka, aby lepiej odczytać podpisy, te śmiałe słowa, które ją przestraszały przed kolacyą jeszcze. Sylabizowała z niejaką trudnością wyrazy, śmiała się, czytała dalej, jak uczeń, co przewraca kartki książki Pirona pod ławką.
— „Ernest i Klara“ — mówiła — a pod tem jest serce, podobne do lejka... A, to już lepsze: „Lubię mężczyzn, bo lubię trufle“. Podpisano „Laura“. Powiedzno, Maksymie, czy to pisała d’Aurigny?... Potem tu znów herb którejś z tych pań, jak mi się zdaje jest to kura paląca fajkę... Ciągle znów imiona, cały kalendarz świętych męzkich i żeńskich: Wiktor, Amelia, Aleksander, Edward, Małgorzata, Paquita, Ludwika, Renata... Patrzaj, jest więc między niemi taka, co ma moje imię...
Maksym widział w lustrze rozpłomienioną jej twarzyczkę. Podnosiła się jeszcze wyżej na palcach a domino jej, obciągając się z tyłu, zarysowywało wcięcie talii i kontury bioder. Młody człowiek ścigał oczyma tę linię atłasu, przylegającego do ciała jak koszula. I on podniósł się z kolei i rzucił cygaro. Czuł się jakiś nieswój, niepokój począł go ogarniać. Brak mu było czegoś zwykłego, czegoś, do czego się przyzwyczaił.
— Ach, otóż twoje imię, Maksymie — zawołała Renata. — Słuchaj: „Kocham...“