Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyraźnie wyrzut, słaniał się po pokoju, opierając o meble, widocznie szukając cienia. Potem, niemal omdlewający, chciał odegnać tę marę, co go przyprawiała o szaleństwo i podszedł wprost w światło lampy. Ale Aniela dała mu znak, aby nic nie mówił. I patrzała na niego wciąż tym wzrokiem trwożnego udręczenia, do którego wmieszała się obecnie obietnica przebaczenia. Wówczas jakby w niemej odpowiedzi na tę mowę jej oczu, pochylił się, aby wziąść na ręce Klotyldę i unieść ją z sobą do drugiego pokoju. Wzbroniła mu tego jednak lekkiem poruszeniem warg. Domagała się, aby tu pozostał. Zagasła spokojnie, nie opuszczając wzrokiem jego twarzy a w miarę jak on bladł coraz więcej, wzrok ten nabierał coraz większej słodyczy. Wybaczyła mu ostatniem westchnieniem. Umarła jak żyła, cicho, bez skargi, zniknęła w śmierci jak niknęła w życiu.
Saccard pozostał wstrząsany dreszczem wobec tych oczu umarłej, co nie przestały go ścigać w swej nieruchomości, wciąż otwarte jeszcze. Mała Klotyldka kołysała swą lalkę na brzeżku posłania, cichutko, aby nie budzić matki.
Kiedy pani Sydonia powróciła na górę, wszystko już było skończone. Jednem dotknięciem palca, jak kobieta nawykła do tej operacyi, przymknęła oczy Anieli, co przyniosło szczególną ulgę Saccardowi. Potem, ułożywszy małą, w jednej chwili uporządkowała pokój, w którym spoczywała umarła. Ustawiwszy dwie zapalone świece na komodzie,