Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem chorej, poglądała wilgotnemi oczyma, w których zapalały się przelotne płomyki, to na Arystyda, to na Anielę. Kiedy doktór wyszedł, przyćmiła lampę; nastała wielka cisza. Śmierć wstępowała zwolna do tego pokoju ciepłego przesiąkłego wilgocią, gdzie nieregularny oddech konającej brzmiał jak ruch wahadłowy psującego się zegaru.
Pani Sydonia dała pokój już swym ziółkom, pozwalając chorobie dokonać dzieła. Usiadła przed kominkiem obok brata, który drżącą ręką poprawiał w nim ogień, rzucając od chwili do chwili mimowowolne spojrzenia w stronę łóżka. Potem, jakby zdenerwowany tem ciężkiem powietrzem, tym opłakanym widokiem, wyszedł do przyległego pokoju. Zamknięto w nim Klotyldę, która bawiła się grzecznie lalką na rogu dywana. Córeczka uśmiechała się do niego, kiedy pani Sydonia wśliznęła się za nim, pociągnęła do kąta i poczęła mu coś mówić po cichu. Drzwi pozostały otwarte, słychać było chrapliwy oddech Anieli.
— Biedna twoja żona... załkała faktorka — zdaje mi się, że już dla niej niema nadziei. Słyszałeś co powiedział doktór?
Saccard spuścił tylko ponuro w dół głowę.
— Dobra to była osoba — mówiła siostra dalej, wyrażając się tak, jak gdyby Aniela już umarła. — Znajdziesz może kobiety bogatsze, bardziej obyte w świecie, ale nie znajdziesz nigdy takiego serca.
A ponieważ zatrzymała się, ocierając sobie oczy i widocznie szukając jakiegoś przejścia do nowej materyi: