Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/530

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

których rzucaniem bawiła się jakaś młoda kobieta.
Klaudyusz z całego tego zgiełku słyszał zdala tylko dobiegające go, niby daleki ryk morza, zmieszane głosy publiczności, tłoczącej się na górze w salach. I nagle wróciło mu dawne wspomnienie, przypomniał sobie ten hałas, który nabrzmiał w huragan, po przed jego obrazem. W tej chwili przecież tam się nikt nie śmieje; tam w górze teraz olbrzymi oddech Paryża oklaskuje Fagerolla.
Jak na to właśnie, Sandoz, który się był odwrócił, rzekł do Klaudyusza:
— Patrz! Fagerolles!
W istocie, Jory i malarz, niespostrzegłszy ich, zajęli właśnie stolik sąsiedni. Pierwszy ciągnął dalej, widocznie rozpoczętą przedtem rozmowę, grubym swym głosem:
— Tak, widziałem zdechłe jego dziecko. Ah! biedak, co za koniec!
Fagerolles trącił go łokciem, i tamten spostrzegłszy natychmiast obu kolegów, dodał:
— Ach! to ty, stary!... Jak się masz?... Wiesz, nie widziałem jeszcze twego obrazu. Ale mówiono mi, że to znakomite.
— Znakomite! — wymówił z naciskiem Fagerolles.
Potem począł się dziwić.
— Jedliście tutaj, co za pomysł! Toż tu okropna kuchnia!... My powracamy od Ledoyena.