Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Klaudyusz nie podniósł nawet głowy.
— Mamy dziewięć sous... Ah! co za bieda!
Wzruszył ramionami, wreszcie odburknął:
— Ale będziemy bogaci, daj pokój!
I napowrót nastała cisza, ona nie usiłowała jej przerwać już nawet, przyglądając się dziewięciu susom, położonym w rząd na stole. Północ wybiła, przeszedł ją dreszcz, osłabiona była zimnem i oczekiwaniem.
— Połóżmy się, co? — wymówiła półgłosem. — Już nie mogę dłużej wysiedzieć.
Był tak zapracowany, że nie posłyszał nawet.
— Słuchaj; w piecu wygasło, pozaziębiamy się... Połóżmy się.
Ten głos błagalny przeniknął do niego, otrząsnął się z nagłem rozjątrzeniem.
— A! to kładź się, skoro chcesz... Widzisz przecie, że chcę coś tu skończyć.
Chwilę siedziała jeszcze, dotknięta jego gniewem, z twarzą, na której widocznem było cierpienie. Potem czując, że jest natrętną, pojmując, że sama taka obecność niczem niezajętej kobiety, wyprowadzać go mogła z cierpliwości, podniosła się, poszła się położyć, pozostawiwszy drzwi otworem. Godzina upłynęła znowu, żaden szmer, oddech choćby niedochodziły z sypialni; ale ona nie spała, leżała na wznak z otwartemi w ciemności oczyma i ośmieliła się pokornie rzucić ostatnie wezwanie z głębi ciemnej alkowy: