Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakkolwiek nieco ciężki, doskonałej równowagi, bez wszelkiej rewolucyjnej szorstkości.
— Jacyż oni głupi, że to odrzucili! — rzekł Klaudyusz, który przystąpił i przyglądał się z zajęciem. — Ale dlaczego? dlaczego, pytam was?
W istocie, odmowa komisyi nie miała żadnej zasady.
— Bo to realistyczne — rzekł Fagerolles, głosem tak zjadliwym, że trudno było dociec, czy drwił sobie z sędziów, czy z obrazu.
Irma przecież, którą nikt się nie zajmował, patrzała uparcie w twarz Klaudyusza, z tym uśmiechem drwiącym, który dzikość ślamazarna tego chłopaka wywoływała jej na usta. Pomyśleć, że nawet nie przyszło mu na myśl zobaczyć się z nią choćby raz jeszcze! Znajdowała go tak różnym od innych, tak zabawnym, nie ze względu na piękność, tego dnia właśnie był nasrożony taki jakiś, zmieniony na twarzy, jakby po wielkiej gorączce. I dotknięta tem, że jej nie zdawał się spostrzegać, chciała zwrócić na siebie jego uwagę, dotknęła jego ramienia poufałym gestem.
— Powiedz pan, czy to tam naprzeciw niejeden z pańskich znajomych szuka pana?
Był to Dubuche, którego znała ztąd, że go spotkała raz w kawiarni Baudequina. Z trudem przeciskał się on przez tłum, z oczyma utkwionemi bezcelnie w głów falę. Ale naraz, w chwili kiedy Klaudyusz starał się, aby go dostrzegł, ku