Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kochaną mimo wszystko i wbrew wszystkiemu tak właśnie, jak ty mię kochasz.
Kiedy pewnego razu Martyna zobaczyła ów pastel, przybity do ściany, popatrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie zrobiła znak krzyża, nie wiedzieć, z jakiej przyczyny, jak gdyby zobaczyła Pana Boga, czy złego ducha.
Na kilka dni przed świętami Wielkanocnemi spytatała Klotyldy, czy nie pójdzie wraz z nią do kościoła. Ta odpowiedziała odmownie. Wówczas już Martyna nie mogła — na krótko wprawdzie — pozostać tak obojętnie milczącą, jaką była przez cały ów czas do tej pory. Nic ją tak nie wzburzyło do głębi z owych wszystkich odmian, które nastały ku jej podziwowi głębokiemu w domu, jak ta nagła niereligijność młodej pani. Wobec tego ani na chwilę nie zawahała się wystąpić tak, jak dawniej, z wymówkami i zburczeć ją w sposób podobny, jak gromiła ją dawniej, gdy będąc małą, nie chciała wieczorem pomodlić się przed pójściem spać.
Czyż nie boi się wcale Pana Boga?
Czyż nie przeraża już jej wcale myśl, iż pójdzie smarzyc się na wieki wieków w piekle?
Klotylda nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— Och! piekło! Wiesz o tem wybornie, iż nigdy znowu tak się go bardzo nie bałam... Mylisz się atoli, przypuszczając, iż już wcale nie wierzę. Jeżeli przestałam chodzić do kościoła, to tylko dlatego, że modlę się gdzieindziej. Oto wszystko, droga Martyno!
Martyna słuchała jej z otwartemi usty, lecz bynajmniej nie zrozumiała.