Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z mej wiary, rzuciwszy się w objęcia kochanka! Przebaczyć? Nic, nigdy! To niemożebne. Boże sprawiedliwy, czyż popełniłem jaką zbrodnię, że tak ciężko mnie karzesz? Ja, który wierzyłem w jej wysokie poczucie honoru, jak w moje własne! Zaślepiony szaleńcze! Gdy jej mówiłem o pobłażliwości, gdy żądałem od niej wyznania, nie przypuszczałem czegoś podobnego. Sądziłem, że popełniła jakąś drobną dziecięcą niedorzeczność, jednę z owych lekkomyślnych drobnostek, która ciążyła na jej czystej dziewiczej duszy, a na jaką mąż tylko uśmiechnąć się może. Wierzyłem w jej nieskażoność! I otóż straszna rzeczywistość nagle we mnie uderza, a tą rzeczywistością jest zdrada, infamia! I ja miałbym przebaczyć. Nie! Pragnę się zobaczyć z Herminią po raz ostatni, zedrzeć jej maskę obłudy, wypowiedzieć jej me myśli, a potem? Potem rozdział na zawsze! Dla niej klasztor, dla mnie samotność, a wkrótce mogiła, spoczynek, i zapomnienie!
Tu pan de Grandlieu wyszedłszy z gabinetu, krokiem automatycznym, nakształt bezwiednego lunatyka, szedł w stronę apartamentu Herminii.
Ażeby przybyć do sypialni Herminii, potrzeba tylko przejść przez kapliczkę. Wicehrabia wszedł do tego samotnego ustronia, gdzie obicia i rzeźby wykonywane przez cierpliwych artystów ze średnich stuleci, kolorowane bogato szyby i bizantyjskie emalie, jako i relikwiarze misternej roboty, czyniły ten zakątek podobnym do modlitewni, jakiejś właścicielki zamku z czasów odrodzenia.
Pan de Grandlieu rozpatrywał się we wszystkich