Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znajdował się jeszcze u jego pana, spełniając rozkaz sobie wydany, otworzył drzwi do jadalni.
Spadkobierca milionów papy Gavard, pierwszy się ukazał. Po za nim wszedł San-Rémo i trzecia jeszcze osobistość, na którą baron nie zwrócił uwagi, zajęty przybyciem Andrzeja, po świeżo mianej rozmowie z Sariolem.
— Moi kochani przyjaciele! zaczął, podchodząc ku przybyłym, uśmiechnięty, z otwartemi rękoma. Jakżem szczęśliwy...
Oktawiusz skończyć mu nie pozwolił.
— To doskonałe! zawołał. Na honor!.. nie zdarzyło mi się nigdy widzieć czegoś podobnego. Nie krępując się, mówię ci otwarcie, panie baronie, że jesteś łotrem ostatniego rodzaju!
Na tę, rzuconą sobie w twarz obelgę, Filip z gestem wściekłości poskoczył ku przybyłemu, gdy Andrzej stanąwszy przed nim blady, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, rzekł:
— Panie, de Croix-Dieu, jesteś nędznikiem.
— Co to znaczy? pytał baron osłupiały.
Wystąpiła teraz trzecia osobistość, przybyła wraz z dwiema pierwszemi, w której Filip poznał kapitana Grisolles.
— Oddali ci to, na co zasłużyłeś, obywatelu, ozwał się Garybaldczyk ochrypłym głosem, to prawda niezaprzeczona, że aby spotkać podobnego tobie nikczemnika, długo by szukać było potrzeba. Znam łotrów wielu, ale żaden z nich tobie nie dorówna!
— Ha! wiem skąd to wszystko pochodzi, pomyślał Croix-Dieu, który ochłonąwszy w okamgnieniu, odzyskał