Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I cóż? pytał San-Rémo widząc że młoda kobieta zamilkła, blada, patrząc przed siebie jakoby błędnem spojrzeniem. Nie ja więc to byłem? Nie! był to ktoś inny, wyszepnęła cicho. Oniemiała. umierająca prawie z obawy i wstydu cofnęłam się pod ścianę. Pan de Grandlieu stał przedemną blady jak widmo, groźny jak sędzia. W wyciągniętej ręce trzymał list, pokazując mi go.
— List? powtórzył Andrzej, owładniony niepokojeni.
— Ten list poznałam, mówiła dalej. Był on jednym z tych, jakie nierozważna pisywałam do ciebie. Był on niezaprzeczonym dowodem mej winy! Upadłam na kolana. Chcialam wołać: „Łaski! przebaczenia!“ lecz głos uwiązł mi w gardle, nie mogąc się wydobyć na zewnątrz, a inne silniejsze głosy wznosiły się wokoło mnie powtarzając: „Biada przeniewierstwu i zdradzie, biada!“
Tu wicehrabina zakryła twarz rękoma, a powstrzymywane przedtem jej łkania wybuchnęły na nowo.
— Och! moje przeczucia! myślał Andrzej.
Przykląkł powtórnie u stóp Herminii a otaczając ją tkliwie rękoma wyszepnął:
— Biedna! och biedna! Jak mi boleśnie jest patrzeć, że tyle cierpisz dla mnie, przezemnie! Przezemnie. który radbym oddać swe życie, aby cię widzieć szczęśliwa!
Pani de Grandlieu utuliwszy łkanie, mówiła cichym, zaledwie dosłyszanym głosem:
— Obudziłam się zimnym potem oblana. Otworzywszy oczy, widziałam przy świetle nocnej lampki obicia