Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ty? wyszepnął, ty! moje ukochanie! Ach! gdybyś wiedziała ile się trwożyłem, ile cierpiałem! Straciłem już nadzieję zobaczenia cię dziś!
— W rzeczy samej, sądziłam że przyjść nie będę mogła, odpowiedziała. Trapiłam się ciężko, wiedząc że oczekujesz. Drażniły mnie napotykane przeszkody!
— Ależ nic tak dalece ważnego? pytał Andrzej z niepokojem.
— Zwykle utrapienia światowego życia. Narzucona mi wizyta, przez niezręczność lokaja. Zdołałam się jednak nareszcie uwolnić. Obiecałam ci że przyjdę, chciałam przyjść i otóż jestem!
— Dzięki ukochana! zawołał San-Rémo. Dzięki za roskosz, jaką mi wnosisz ze swą obecnością! Dla czego jednak tak drżysz w moich objęciach? Boże! jak jesteś mocno wzruszoną, jak jesteś bladą! Co ci jest Herminio?
Andrzej poprowadził ją ku wielkiej sofie w wschodnim guście okrążającej całą ścianę. Usiadłszy tam przy niej powtórzył zapytanie:
— Herminio, co tobie jest na Boga!
— Nic, nic, mój drogi, wyszepnęła. Niecierpliwość nerwowa z opóźnienia, jakie tyle cierpieć ci dało. Ot! wszystko.
— Mówisz mi prawdę? Nic innego?
— Nic, nic, upewniam.
— A zatem uspokój się proszę. Uspokój co prędzej. Nie pomnę już że cierpiałem widząc że jesteś tu przy mnie. Czując się szczęśliwym o reszcie, zapominam. Pozwól mi klęknąć przed sobą. Pozwól mi patrzyć na siebie. Uwielbiać cię, i mówić o mojej miłości.