Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był tak bladym, że wyłożony kołnierzyk od koszuli i krawat, równał się jego cerze.
San-Rémo ukłonił się wchodząc.
— Czuję się być tem więcej szczęśliwą z pańskiego przybycia, przemówiła z wdzięcznym uśmiechem pani de Tréjan, iż od dawna straciłam nadzieję ujrzenia pana w moim domu, między przyjaciółmi.
— Tak, w rzeczy samej pani hrabino, rzekł Andrzej. Otrzymałem dawno uprzejme zaproszenie, jakie pani wraz ze swym małżonkiem panem de Tréjan przesłać mi raczyłaś.
Fanny zmarszczyła brwi zlekka, usłyszawszy w tak niewłaściwych okolicznościach wymienione nazwisko swojego męża.
— Trzeba być tak dobrą jak pani jesteś, mówił Andrzej dalej, aby mi wybaczyć to mimowolne zaniedbanie. Wszak nie odmówisz mi pani przebaczenia, choćby ze względu, aby nie karać dwa razy, ponieważ ta moja nieobecność była już pierwszą dla mnie karą.
— Dla wszelkich grzechów miłosierdzie, odpowiedziała Fanny z uśmiechem, przebaczani panu. Oto ma ręka.
Andrzej ujął tę drobną rączkę wyciągniętą ku sobie, wszak nie mając odwagi ponieść jej do ust, jak to był powinien uczynić, dozwolił jej opaść po nader słabem uściśnieniu.
Zdumiona, i prawie zraniona tem wykroczeniem przeciw zwykłej salonowej galanterji, hrabina skrzywiła pogardliwie usteczka, i zmierzyła Andrzeja od stóp do głowy wzrokiem, który zdawał się mówić: „O! biedny chłopcze“... poczem wykręciwszy się, odeszła.