Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daj mi swą rękę Herminio, wyszepnął.
Podała mu ją pani de Grandlieu.
Przyłożył do ust ową drobną dłoń drżącą, a odejmując ją dodał:
— Widzisz, że jestem posłusznym, odchodzę.
Zbliżył się ku drzwiom.
— Żegnam cię, wyjąknęła wicehrabina, żegnam!
— Nie pożegnanie, lecz do widzenia, zawołał zwracając się ku niej i wybiegł z rozpaloną głową szybko przez schody w stronę cienistej alei.
„Cóżem uczynił? idąc zapytywał sam siebie. Byłżem przed chwilą śmiesznym czy wzniosłym? Baron powiedziałby na pewno, że jak głupiec postąpiłem. Sumienie mi mówi, że tak postąpić było trzeba. Jestem przez nią kochanym. Herminia musi do mnie należeć. Gdybym pozwolił się był owładnąć namiętności, plama niestarta skalałaby nasze szczęście. Tak, rychlej czy później ta kobieta musi być moją!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabia Armand powracając ze swej wycieczki, zdziwił się spotkawszy na pół drogi jadącego naprzeciw siebie Andrzeja.
— Ty tu? zawołał, zkąd, dla czego? Mam nadzieję, iż nie zaszedł w domu żaden wypadek?
— Nie, w rzeczy samej, odrzekł San-Rémo. Czas niesłychanie długim mi się być zdawał. Pani de Grandlieu jest niewidzialną, postanowiłem więc wyjechać konno na pańskie spotkanie.
Obaj przybyli razem do zamku na kilka minut przed obiadową godziną.