Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spostrzegł jej kształtną sylwetkę rysującą się pośród zieloności.
I my tam za nią się udamy.
Ów salon-pracownia był całkowicie pokrytym od ścian do sufitu chińskiemi wytwornemi obiciami.
Mnogość zebranych tu kwiatów nadawała temu salonowi pozór miniaturowej cieplarni, wśród której pani de Grandlieu zdawała się być jednym kwiatem więcej.
Szeroka wstęga błękitna przewiązywała w około jej talii penioar z białego przezroczystego muślinu. Lewa ręka opadała bezwładnie, w prawej trzymała otwartą książkę, której jednakże nie czytała.
Utkwiła w plafon błędne, jakoby bez blasku spojrzenie, podobne do wzroku lunatyczki uśpionej snem magnetycznym.
Zdawało się jej, że słyszy jeszcze dźwięki orkiestry w zaniku de Lantree, grające owego walca, to żywo, to wolniej, tak miękko, upajająco, że niemogła tego zapomnieć. Zdawało się jej, że przy dźwiękach owej muzyki, głos jakiś szeptał jej do ucha wyrazy, jakich nierozumiejąc, słuchała z zachwytem.
Nagle dostrzegła postać, głos usłyszała.
Była to postać i głos Andrzeja San-Rémo.
Serce silniej uderzyło, drżące usta uchyliły się do głębokiego westchnienia.
Sen urzeczywistniał się coraz bardziej.
Herminia uczuła jak ręka Andrzeja obejmowała jej talię, ściskała jej rękę, czuła jego oddech na swoich ramionach, widziała jak bledną światła w pozapalanych świecznikach zamkowych, dźwięki orkiestry stawały się