Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jednak pan jesteś ranionym?
— Tłukąc szkło w szybie cieplarni, skaleczyłem się w rękę. Roskoszna, błogosławiona to rana, ponieważ kwiat jaki pani przyjąć raczyłaś, nosi ślad tej krwi, którą radbym do ostatniej kropli przelać dla ciebie!
Zwolna, oboje tańczący zakreślając szerokie koła, oddalili się od kilkudziesięciu par wirujących. Tuż, w pobliżu nich, otwartemi były wielkie oszklone drzwi zimowego ogrodu, w głębi którego światła przyćmione zielenią liści, i kręte ciemne ścieżynki dziwnym urokiem nęciły ku sobie.
Andrzej walcując ciągle, wprowadził tam bezwiednie Herminię, nie spostrzegłszy się nawet.
Tak mu z nią rozkosznie było wśród tłumu, że nie pragnął kompletniejszej samotności, zresztą ów ogród zimowy nie był pustym zupełnie.
W chwili, gdy znaleźli się tam oboje, jakaś osobistość w balowej toalecie, chodząca po najciemniejszych aleach, ukryła się z pośpiechem po za posąg Wenery, za którym na kilka godzin przed tem San-Rémo znalazł schronienie.
Tak Andrzej jak i Herminia niespostrzegli obecności tego mężczyzny.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia.
San-Rémo przestał walcować, wszak jego ramię nieopuszczało talii Herminii i wicehrabina wzajem nie starała się uwolnić z tego pieszczotliwego uścisku, jaki obecnie niemiał nawet pozorów istnienia.
Ostatnie słowa Andrzeja brzmiały jej w uszach bezustannie, oszałamiając ją prawie.