Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dino, ukochane me dziecię! szeptał młodzieniec; czego się tak obawiasz i plączesz? Odrzuć ten smutek. Przelękłaś się, rzecz naturalna, teraz jednakże powinnaś się uspokoić, wszak widzisz, że wszystko załatwionem zostało.
Głośne łkanie wydobyło się z piersi dziewczyny.
— Załatwione, powtórzyła złamanym głosem, uważasz więc to za rzecz skończoną?
— Bez wątpienia! Odszedł ów błazen, któremu zapłaciłem jak należy za jego niecne postąpienie, i nigdy już więcej, nigdy o nim nie usłyszysz.
— Ach! Oktawiuszu, wszak jutro masz się pojedynkować, zawołała wybuchając płaczem.
Młodzieniec udał zdziwienie.
— Pojedynkować? zawołał, co za myśl! Zkąd możesz przypuszczać, ażebym ja się bił z takim nędznikiem?
— Widziałam, i dobrze słyszałam. On ci dał swoją kartę i zażądał twojej. Jego świadkowie przyjdą do ciebie jutro z rana.
— I cóż to znaczy? Nic, głupstwo to wszystko!
— To znaczy, że bić się będziesz!
— Ależ nigdy w świecie! Nie ma dnia aby po wyniknionej sprzeczce nie wymieniano kart pomiędzy sobą, a mimo to nie pojedynkują się, nie biją. Przedewszyst kiem przedstawże sobie drogie ukochane dziecię, że ludzie tego jak on rodzaju lubią udawać bohaterów. Słysząc ich, zdawałoby się, że rozrąbią w szczątki pułk, cały! Umyślnie to czynią dla blagi. Dają jakąś tam podstawioną kartę, a żadnych potem świadków nie przysyłają wcale.