Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 3.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żywy rumieniec oblał purpurą blade policzki wicehrabiego.
— Panie, zawołał, cóż uczyniłem, byś mnie traktował w podobnie poniżający sposób. Być na koszcie kobiety! Jakiem prawem posądzasz mnie pan o taką nikczemość?
— Odpowiadać proszę! zaczął surowo Boulleau-Duvernet, na jakie źródła dochodu pan rachowałeś?
— Miałem swe własne pieniądze.
— Ile?
— Blisko pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— W mojej torbie podróżnej, jaką mi zabrano w chwili przyaresztowania.
Sędzia zdjął z biurka torebkę skórzaną, na maleńki zamek zamkniętą i podał ją wicehrabiemu.
— Oto przedmiot, o którym mówimy, rzekł. Proszę ją otworzyć.
Pan de Presles spełnił polecenie.
Boulleau-Duvernet wyjął z jednego przedziału torebki pakiet banknotów, a z drugiej trzy rulony złota po tysiąc franków każdy. Przeliczył bilety, było ich czterdzieści pięć po tysiąc franków.
— Czterdzieści pięć tysięcy franków, rzekł. Jakim sposobem podobna suma znalazła się w pańskiem ręku?
— Rzecz bardzo prosta. Sprzedałem moje renty na giełdzie przed trzema dniami.
— Agentowi wymiany? Jego nazwisko?
— Juljusz Bleury...
— Zatem w pomienionym kapitale mieści się wszystko