Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żeby nie być odpowiedzialną.
— I dobrześ uczyniła. Nie obawiaj się. Dziękuję za przestrogę. Pójdę zobaczyć co się dzieje i przyprowadzę ci skruszonego więźnia!
Tu Croix-Dieu, wyszedłszy z loży, zwrócił się w stronę bulwaru, którędy wchodzili artyści. Przy wejściu spostrzegł Oktawiusza, idącego z opuszczoną głową, zawstydzonego, jak lis, schwytany na gorącym uczynku.

XLI.

Tłum publiczności zalegał bulwary, które w między-aktach stanowiły dla widzów rodzaj przyjemnej przechadzki.
Pan de Croix-Dieu, idąc naprzeciw Oktawiusza, rozdawał na prawo i lewo uściśnienia ręki, a zmuszony chwilowo zatrzymywać się dla udzielenia odpowiedzi znajomym, potknął się z lekka o osobistość w niebieskich okularach, jaką widzieliśmy w loży pani Angot.
— Przepraszam, rzekł, nie zwracając na niego uwagi.
Światło gazu padło na twarz barona.
Dziwna ta osobistość, opisana przez nas powyżej, spojrzała z razu przelotnie na pana de Croix-Dieu, następnie z głębszą uwagą i, z gestem osłupienia, wcisnąwszy na oczy kapelusz, oddaliła się z takim pośpiechem, że omal nie wywróciła Andrzeja San-Rémo, dążącego w przeciwną stronę.
— Niezgrabiasz! zawołał młody markiz.
— Przepraszam, szepnął nieznajomy. Uczyniłem to pomimowolnie.
Na dźwięk tego głosu, drgnął Andrzej San-Rémo,