Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za jedenaście miesięcy będzie krociowym bogaczem.
Dziewczyna powtórnie wzruszyła ramionami.
— Eh! krocie, zawołała, on nigdy ich mieć nie będzie.
— Jakto, należą do niego, nikt mu ich zabrać nie może.
— Przed jedenastoma miesiącami odprowadzimy go na Pére-Lachaise, wiesz o tem dobrze, jesteś przekonanym.
— Przeciwnie, nie wierzę w to wcale. Oktawiusz jest silniejszym niż się wydaje.
— Mój kochany, nie Reginie Grandchamps opowiadaj te brednie! Znam się na tem dobrze. Trzech jemu podobnych cherlaków w ciągu miesiąca prawie na mych rękach przeniosło się do wieczności. Lecz proszę nie mów o tem nikomu. Mogłoby mi to na opinji zaszkodzić.
Croix-Dieu, roześmiał się głośno.
— Tak, śmiej się, śmiej, mówiła młoda kobieta z podrażnieniem. Czy wiesz jednak, jak się nazywa to, co my czynimy, to jest ty wraz ze mną?
— Nie, nie wiem.
— To się nazywa morderstwem, zabójstwem.
— Och! jakież słowa tragiczne, wzięte z jakigoś starego melodramatu.
— Mylisz się bardzo! to tylko prawda, najczystsza prawda. Tak! my go zabijamy, a w sposób bardziej nikczemny, podły, niż ten który zabija uderzeniem noża, ponieważ popełniamy tę zbrodnię kryjomo, nic nie ryzykując, zkąd prawo przeciw nam jest bezsilne.
— Jakież szalone warjackie myśli!
— Szalone? tak sądzisz? W każdym razie nie we-