Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z goryczą Henryka. Dała dni bez spokoju i noce bezsenne. Kazała mi wdziać maskę obłudv, rumienić się pod każdem wejrzeniem... Obawiać się wszystkiego, drżeć bezustannie... zostać wspólniczką bezwstydnego kłamstwa, aby się wydostać z rodzicielskiego mieszkania i oszczędzić ojcu widoku hańby!.. Stać się zniesławioną, zgubioną!.. Kryć się w tym podejrzanym, brudnym domu!.. Ach! i ja noszę czyste i uzacnione przez ojca nazwisko d’Auberive! wołała z rozpaczą. Otóż co zdziałała ta miłość, o której mi mówisz. Tu ukryła twarz w poduszki, wybuchnąwszy łkaniem.
— Uspokój się... zaklinam! mówił Loc-Earn, pochylając się ku niej. Podobne wzburzenie jest niebezpiecznem, ono zabić cię może!
— Tego właśnie pragnę! zawołała, podnosząc nagle głowę. Czy sądzisz, że obawiam się śmierci, że przywiązuje mnie choć cośkolwiek do życia?
— A ja... cóżbym tu począł bez ciebie, zapytał z gestem patetycznego aktora.
Henryka milczała, nieodpowiadając.
— A nasze dziecię? mówił dalej. Możesz-że zapominać o niem? Czyż nie masz obowiązku żyć dla niego i dla mnie?
— Ach! to dziecię, powtórzyła ze smutkiem. Właśnie myśl o niem czyni mnie tak nieszczęśliwą. Mam syna. Boże! mam syna!.. I wtedy gdy młode małżonki z dumą to powtarzają, cieszą się, chlubią z macierzyństwa, ja muszę go odtrącić od siebie, kryć się z mą hańbą przed ludzkiemi oczyma. Bo nie jestem kobietą godną.