Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciągły uśmiech błądzący po ustach cokolwiek zbyt wązkich, wyrażał czasami gorycz, a czasem ironię. Wzrok niepewny nigdy nie spoczął prosto i z ufnością na innym wzroku.
Twarz jego, starannie wygolona, dawała mu pozór sądownika — pozór ten był tylko nawpół omylnym. Filip nie należał do sądownictwa, ale można było widzieć jego nazwisko na liście członków ciała adwokackiego Paryża.
Bardzo był podobny do matki, a nic wcale do swego brata ciotecznego, Raula de Challins.
Ten ostatni miał lat dwadzieścia pięć, jak mówiliśmy, wzrostu średniego, twarzy otwartej, którą ożywiał wyraz szczerości i oświecały wielkie oczy, słodkie i dobre. Gęste włosy, ciemne, naturalnie wijące się, otaczały twarz bladą cokolwiek, lecz tej matowej i pełnej życia bladości. Jedwabisty wąsik zaciemniał górną jego wargę.
Na twarzy tej czytać było można smutek głęboki; niedawne łzy zaczerwieniły powieki, jeszcze wilgotne.
Żałobnicy umieścili trumnę dębową w skrzyni furgonu. Woźnica zamknął drzwiczki. Poczem zwracając się do dwóch siostrzeńców zmarłego, zapytał:
— Który z panów, towarzyszy zwłokom do Compiegne?
— Ja — odrzekł Raul de Challins.
— Oto klucz od furgonu.
Woźnica oddał młodzieńcowi jeden z tych kluczy trójkątnych, które pospolicie nazywają kwadratowemi, poczem dodał:
— Czy pan posiada papiery potrzebne do pogrzebania zwłok w Compiègne?
— Mam wszystko w porządku.
— A więc możeby pan zechciał zająć miejsce w kabryolecie, pojedziemy natychmiast... już jest późno a burza się zbliża.
— Zatrzymasz się w Pontarmé, nieprawdaż? — rzekł Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł Raul.
— Dziewięć mil bez odetchnienia — zauważył woźnica. — Podczas tego upału biedne konie dobre wezmą cięgi.
— O której będziesz jutro w Compiègne?
— Wyjechawszy z Pontarmé o czwartej rano, staniemy w Compiegne około dziewiątej.
— Wszak nabożeństwo zamówione na dwunastą? — zapytała baronowa de Garennes.
— Tak, moja ciotko.
— A więc, kochany siostrzeńcze, przyjedziemy z Filipem, na krótko przed ceremonią.
— Honoryuszu — rzekł Raul zwracając się do starego kamerdynera — zabierz Zuzannę i Berthauda, i pierwszym rannym pociągiem przyjeżdżajcie połączyć się ze mną w szalecie.
— Tak jest, panie Raulu, będziemy tam niezawodnie, aby oddać ostatnią posługę biednemu naszemu panu.
Woźnica furgonu tymczasem niecierpliwił się.
— Prosiłbym pana, ażeby był łaskaw spieszyć się — rzekł — niebo zachmurza się coraz bardziej. Musimy się starać zrobić dobry kawał drogi przed burzą, jeżeli to możliwe...
— Już, już siadam...
Czterej żałobnicy po dokonaniu swego gadania stali ciągle na podwórzu. Zdawali się czegoś oczekiwać.
Jeden z nich z kapeluszem w ręku, zbliżył się do Raula, wypowiadając słodkim tonem, tę suplikę:
— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
Młody człowiek zrozumiał.
Otworzył portmonetkę i położył sztukę złota na ręku proszącego, który zapewniwszy o swej wdzięczności, odszedł z towarzyszami, mówiąc do nich po cichu:
— To ten jest spadkobiercą, na pewno.
Raul ucałował ciotkę, uścisnął rękę kuzyna i zajął miejsce w kabryolecie furgonu.
Berthaud woźnica nieboszczyka, hrabiego, otworzył na rozcież bramę dziedzińca. Żałobny ekwipaż wyjechawszy z podwórza na ulicę Garancière udał się w kierunku placu Saint Sulpice i ulicy Bonaparte.
Najęty powóz oczekiwał w bliskości pałacu. Pani de Garennes z synem zajęła w nim miejsce. Brama się zamknęła.
— Gdzież jedziemy? — zapytała baronowa Filipa.
— Powóz odwiezie cię do domu, moja matko — odrzekł. — W przejeździe wysiądę przed mojemi drzwiami... Poczem zawołał na woźnicę:
— Ulica Assas Nr...
Powóz ruszył.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Wszakże wiesz dobrze, moja matko...
— Zobaczysz się z Julianem Vandame?
— Tak jest...
— Czy wszystkie środki przedsięwzięte?
— I dobrze przedsięwzięte, zaręczam ci. Najdrobniejsze szczegóły z góry są obmyślane.
— Nie obawiasz się niczego?
— Niczego zupełnie... A gdybym się nawet i czegoś obawiał, stawka warta zaryzykowania... Położenie jest nie do zniesienia, ani dla mnie ani dla ciebie matko, musiemy być bogaci... majątek wuja musi należeć do mnie w całości, i należeć będzie, przyrzekam ci to...
— Jedna rzecz mnie niepokoi... powiem ci nawet... przeraża mnie...
— Cóż takiego?
— Zaufanie jakie pokładasz w tym Julianie Vandame... Pamiętaj, że robisz go swoim wspólnikiem...
— No i cóż z tego?
— Może cię zdradzić...
— Jego własny interes nie pozwoli mu tego uczynić...
— Dziś, być może, ale później interes jego może mu nakazać...
— Niepodobna... Julian jest na mojej łasce...
— A ty będziesz na jego.
— Nie zaprzątaj sobie niepotrzebnie głowy moja matko... Niepokój twój nie ma żadnego powodu... A zresztą nie mogłem sam działać. Lepiej zatem było użyć człowieka zręcznego, inteligentnego, na którego mogę liczyć, jak szukać dopiero innego... Czyż nie prawda?
— Prawda.
Z ulicy Garancière na ulicę d’Assas odległość nie wielka. Po kilku minutach powóz zatrzymał się przed wskazanym numerem.