Strona:PL Wincenty Korab Brzozowski - Dusza mówiąca.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do niego, gdyby nie wiatr, który zbaczając, ogarniał je świeżością i niespodzianym ruchem. Czasami także matka moja wracała owiana zapachem dolin, albo kapiąca od fal, do których często szła w odwiedziny. Otóż te powroty jej, nie dając jeszcze dokładnego pojęcia o jarach i rzekach, odurzały mię i tak mąciły zmysły, że błąkałem się w szalonem rozdrażnieniu po ciemnościach. Czemże są — mawiałem do siebie — te dale, kędy matka moja uchodzi, a co w nich tak potężnego przebywa, co ją do siebie woła zbyt często? A jakie sprzeczne odbiera tam wrażenia, że codziennie wraca inaczej wzruszona? Matka moja jawiła się, to ożywiona głęboką radością, to smutna i wlokąca się i jakby zraniona. Radość, którą niosła, widniała z daleka już w jej chodzie, rozlewała się w jej spojrzeniu i udzielała się mnie głęboko; przygnębienia jej jednak bardziej na mnie działały, nieprzeparcie ciągnąc do koła dziwnych przypuszczeń, ku którym duch mój się skłaniał... W chwilach podobnych niepokoiło mię poczucie własnych sił. Rozpoznawałem w nich moc, która nie mogła pozostać samotną. I wstrząsając ramionami lub coraz zwiększając szybkość gonitwy mojej po przestronnych ciemnościach jaskini, siliłem się znaleść w razach, którymi uderzałem w próżnię, i w naprzód miotających się skokach to, ku czemu ramiona moje wyciągać się miały, a nogi miały mnie unosić.
Od tego czasu oplotłem ramiona moje około