Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, którego celowa ciekawość była jej obojętną, ale dawała sobie folgę, by usunąć dławiący skurcz samotnego milczenia. Rozwarła dłonie, a koszulka spadła na ziemię. Język jej się rozwiązał, płynęły falą słowa, powstałe wśród rozmyślań całych dni i nocy, głos brzmiał metalicznie, a znużone mięśnie twarzy były napięte.
Girke słuchał z uwagą, notując wszystko skrzętnie w myśli. Nie potrzebował już teraz pytać. Maszyna podsycana nieznanem paliwem szła sama, wielkim pędem.
— Przychodzi — ciągnęła dalej siada i patrzy. Bierze książkę i czyta. Polem odkłada książkę i znowu patrzy. Patrzy na mnie, jakby mnie dopieroco wiatr przyniósł do tego pokoju. Myślę sobie: żeby tylko nie zaczął pytać. Mówię tedy: — Dziś wielki hałas na ulicy! — albo: — Izolda ma spuchnięte ręce, trzeba kupić maści! — Albo: — Była tu matka moja i mówiła, że na placu Aleksandra jest tanie płótno na kapę. On potwierdza głową. Nastawiam wodę na kawę. On opowiada, że pies parszywy biegał za nim przez cały ranek, aż mu dal jeść. Był na zgromadzeniu na Moabicie i rozmawiał z kilku ludźmi. Wszystko to opowiada, z niejakiem pomieszaniem. Dobrze już, myślę sobie, byle nie pytał. Ale oczy jego zaczynają błyszczeć, pyta kiedy nastąpi rozwiązanie — wskazała brutalnie na swe łono — czy się cieszę i czy poprzednim razem także się cieszyłam. Potem pyta czego chcę. Przynosi często jabłka, ciastka, czekoladę, raz przyniósł szal i futerko na szyję. — Patrz Karen, com ci przyniósł! — rzekł i pocałował mnie w rękę. Tak jest, pocałował w rękę, jakbym była nie wiedzieć kim, a on nie wiedział, że jestem szmatą, której się w rękę nie całuje.