Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstał, zaciekawiony o czem też mówić mogą i stanął przy drzwiach saloniku, nadsłuchując.
Dziewczęta rozmawiały o planach przyszłości, szczęściu, kochaniu i małżeństwie. Różne wygłaszano zdania, wkońcu zaś zmuszono, broniącą się Sybilę, by wydała swą opinję. Oświadczyła, że nic sobie nie robi z uczuć, które uważa za balast. Nie wie co to tęsknota, miłość, a nawet wdzięczność. Małżeństwo powinno jej dać tylko oswobodzenie z niewygodnego jarzma, a mąż będzie miał obowiązek otoczyć ją przepychem, zbytkiem, wszystkiemi uciechami życia, dać jej stanowisko społeczne, a ponadto być powolnym każdemu jej skinieniu. Taki miała program i postanowiła go urzeczywistnić.
Żadna z dziewcząt nic na to nie rzekła, ale podsłuchujący został w tej chwili struty. Ten cynizm ubóstwianej istoty, będącej mu personifikacją poezji i głębi duszy sprawił, że popadł w melancholję, która sprowadziła katastrofę.
— Mój drogi! — zawołał Imhoff, machając rękami.— Nie uwierzę. Ten twój człowiek nie był handlarzem drzewa, ale lirykiem.
— Być może! — odparł Weickhardt z uśmiechem. — Ale czyż to rzecz zmienia? Przekonywa mnie, gdy ktoś wyciąga konsekwencje z upadku swych ideałów. Wierzaj mi pan, to lepsze, bula matori. Większość nie czyni tego, przystosowuje się i stwarza jałowiznę życia! — oczy mu posmutniały i zakończył napoły do siebie mówiąc: — Śni mi się czasem człowiek, który nie wzlata i nie spada, który kroczy niepodzielny, niezmienny, wolny od strachu i nieprzystosowany. Zupełnie nieprzystosowany... O takim człowieku śnię czasem.
Imhoff podskoczył, strzepnął ubranie i zaskrzeczał tonem