Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spuściłem głowę przygnębiony; nie byłem w stanie jeszcze objąć całej rzeczywistości, czułem tylko że coś okropnego ciążyło nademną.
— To niepojęte — mówił mecenas jakby sam do siebie, przechadzając się nierównym krokiem po pokoju; — nie, to być nie może! tu leży tajemnica jakaś niezbadana!
Nieodpowiedziałem nic. W umyśle moim poczęło się rozjaśniać; nie byłem znów tak niedoświadczonym, bym nie pojmował położenia. Jednak nie potrafiłem zmierzyć całej jego okropności.
— A więc — zapytałem po chwili — jeżeli nie będę mógł dowieść urodzenia mego?... i wzrok utopiłem w prawniku. — To cóż? mów pan, wszak widzisz ze jestem spokojny. Powinienem wiedzieć wszystko.
— W takim razie nie masz pan prawa do żadnego spadku, bo prawo nie uznaje egzystencji twojej.
— Ale w takim razie majątek przechodzi na stryja; on kocha mnie jak własnego syna. On, Wilhelm...
Na ustach miałem trzecie imię, Amelji; ale nie wymówiłem go, tylko serce moje zaległa pociecha dziwna. Cóż mi znaczyło wszystko, kiedym posiadał jej miłość, jej słowo!
Jednak trwało to krótko, prawnik przerwał bieg moich marzeń. Zbliżył się do mnie, wziął za rękę, i wymówił z przyciskiem topiąc oczy w moje czoło, jakby czytał przez nie szalone moje myśli.