Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prześlizgnął się przez jego usta zacięte, oczy szare trysnęły ponurem światłem, w twarzy zaś wyryło się jakieś zagadkowe, nieugięte postanowienie, przygiął się jakby do skoku drapieżnego.
— Jeszcze nie wszystko stracone, nie…
Ubrał się prędko i wyszedł na balkon, z którego granitowe schody o żelaznych poręczach, spiętych bluszczem i czerwonemi różami, prowadziły na niski w tem miejscu brzeg morza, że fale, na większym przypływie, podpływały niemal pod okna.
Na wybrzeżu było jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy łan, omglony, kołysał się wolno, z głuchym, ciężkim poszumem, jakieś statki nierozpoznane, jakby zawieszone w powietrzu, czerniały na horyzoncie, niby ptaki z rozpostartemi skrzydłami.
Po prawej stronie zataczało olbrzymi łuk wybrzeże żółtą linją żwirów i postrzępionemi, dzikiemi zwaliskami skał granitowych, na których gdzie niegdzie wznosiły się ogromne Menhiry lub pochylało się, jakby zasłuchane w gędźbę oceanu, jakieś drzewo samotne, a na końcu tego półkola, ledwie ogarniętego wzrokiem, wychylała się potężna grupa Skał Czerwonych, wciśnięta w ocean, niby pięść olbrzyma, o którą roztrącały się z wściekłością i hukiem wzburzone, wzdęte fale.
Spieniony wręb oceanu kołysał się leniwie, bił miejscami o wystające z dna kamienie, tryskał fontannami i cofał się wolno z głuchym, monotonnym szumem.