Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

z trwogą i z coraz głębszem uczuciem osamotnienia. Dopiero kiedy deszcz ustał i słońce rozbłysnęło nad bulwarami, wrócił do równowagi; napił się konjaku, przeczytał jakiś nadzwyczajny feljeton w Journal’u i, zapaliwszy papierosa, zaczął patrzeć na wszystko zgoła innemi oczami. Przypomniał mu się bowiem jakiś romans z życia paryskiego, jakiś stek niesłychanych nadzwyczajności, a potem przychodziły na pamięć te wszystkie, jakie był czytał kiedykolwiek. Jakby mu się nagle okno rozwarło na świat, wyjrzał skwapliwie i, dziw, nie krzyknął z radości! Znajomi dokoła, sami znajomi! Siedział teraz w odkrywczem skupieniu, boć oto przesuwał się przed nim bulwarami cały ten naród romansów, cały ten świat, z którym żył tak długo w samotności, a który tak kochał i za którym tak tęsknił! Poczuł się w swoim żywiole, bo mógł utęsknione marzenia realizować, mógł mieć taką rzeczywistość o jakiej marzył. Teraz, w tej chwili tamtych przypomnień, wiedział, gdzie pędzą te tłumy i poco! Rozumiał naraz każdy ich ruch, każde słowo, każde spojrzenie. Cała gra życia stanęła mu jasno przed oczami! Czytał wyraźnie ten jeden olbrzymi romans, zwany Paryżem. Głód i miłość, zło i dobro; wszystkie sploty intryg, zdrad i zbrodni, cnót pokrzywdzonych i krzywd nagrodzonych, miały teraz dla niego widome twarze w tym tłumie, mógł na każdą wskazać ręką i każdą nazwać po imieniu. Boże, jacyż oni podobni do swoich portretów! Jakże się ucieszył