Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 141 —

tem. Była przekonana, że on udaje i tylko dla kawału robi takie srogie miny.
Pozwalał się całować z ledwie już ukrywanem obrzydzeniem i wreszcie, aby się jej pozbyć jak najprędzej, zdobył się na jakieś zdawkowe słowa i czułości. Uwierzyła i niezmiernie znowu szczęśliwa całowała go tem ogniściej.
— Muszę już uciekać! On wraca o trzeciej! Boże, jak mi ciężko się oderwać! — wykrzykiwała zadyszana. — Jeszcze w oczy… wydrę ci je, jak spojrzysz na inną! Jeszcze w usta! Przyciśnij mnie! Mocniej! Jeszcze! Jeszcze! Kocham cię! Do widzenia, mój złoty ryjku! A nie smuć się! Nie tęsknij już! Przyjdę do ciebie jutro, i pojutrze, i codzień! Pa, mój skarbie, pa!…
— Ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy! — miał straszną ochotę krzyknąć za nią.
Zamknął drzwi na dwa spusty, zgasił lampę i położył się spać.
Noc otuliła go szarawym mrokiem, ale nie zasnął, był za bardzo przemęczony i znerwowany, a przytem za oknami nieustannie dudniały pociągi: leciały wciąż, leciały ze wszystkich stron i na wszystkie strony, przelatywały jakby zdyszane i zgorączkowane, błyski latarni parowozowych migotały po suficie a głuchy łomot wstrząsał ścianami, aż brzęczały szyby i dygotała lampa.
Józio rozpamiętywał wszystko, co się stało, i w jakiemś mgnieniu zgryzoty, żalów i wyrzutów sumienia zajęczał rozpaczliwie: