Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ruszamy! Naprzód! Naprzód! — Zawył ze wszystkiej mocy i naraz błędnemi ślepiami potoczył dokoła — podgórza były puste, tylko spienione wody bełkotliwie szorowały po trawach.
— Gdzież się zapodzieli? — Wyszarpał się z niego głuchy skowyt.
— Rzeka wylała, musieli uciekać przed wodami! — Tłumaczyła wilczyca, synowie przy niej stali, a kilkunastu najwierniejszych owczarków biegało, węsząc bezradnie.
— I nie można ich dojrzeć. Musieli wyruszyć jeszcze przed północą.
— Jak śmieli bez mojego rozkazu, jak śmieli. — Rzucał się gorączkowo.
— A śmieli. Dziwniejsze, że nic nie słyszałam, to niepojęte…
— Dogonimy. Naprzód! — Zawył Reks, odzyskując zwykły animusz.
Popędził naprzód, prześcigając wody, spływające coraz szybciej. Podgórza opadały dosyć stromo — miejscami trzeba było wymijać skaliste urwiska, miejscami zaś pod gwałtownemi obrywami przytulały się małe jeziorka, obrośnięte drzewami.
— Muszą być niżej, za wodami. Kryją ich zarośla.
Ale i tam ich nie było. Rozglądając się dokoła, spostrzegli ze zdumieniem, że za wodami tropy skręcały nagle w prawo i ciągnęły się równolegle do gór.
— Zbłądzili. Nieszczęśni! Chcieli obejść te spadzistości i zmylili drogę. — Biadał.