Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko człowiek może nas wyprowadzić z tej matni. — Rozbrzmiał zuchwały ryk.
— Milczeć! Zginie, kto powtórzy tę nazwę. — Srożył się Reks wyszczerzając kły.
— Słusznie — przytwierdził Kulas — a tymczasem giniemy, na stadach już skóra i kości…
— Tu cię boli — zaszczekano urągliwie. — Brakuje ci już tłustego mięsa.
— Gnaty wyschnięte, bez szpiku, to nędzne wióry.
— Wilki już kałdunami zamiatają ziemię a jeszcze się żalą. — Doszczekiwały psy.
— I wy nie żywicie się trawą! Marzycie o ochłapach z chałup, o śmietniskach…
— Bodaj ci ozór sparszywiał. Musimy żywić się padliną i czem się da. Nie mordujemy.
— Nie bronimy wam resztek… Możecie sobie używać…
— Obrzydły śmierdzielu! Raczej głodowa śmierć niźli resztki, cuchną wami na pół dnia drogi. Może dobre dla lisów i sępów!
— Psom ani wilkom niepilno do końca drogi.
— Naszym kosztem żyją! — podnosiły się głosy w różnych stronach.
— Gdzie jest słońce? — zerwały się naraz groźne ryki. — Prowadź nas! Dosyć mamy wędrówki! Nam zimno, ciemno, głodno i strasznie. Ratuj, bo zginiemy! Powróć nam dzień!
Reks, w obawie gorszych następstw, skoczył na ogiera i, otoczony potrójną szczecią wilczych i psich kłów, przedzierał się wskroś wzburzonych tłumów i uspokajał.