Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płomienistemi jeziorami. Niebo przytem było czarne, bez gwiazd, schmurzone, drzewa stały bez ruchu, a jakiś rozdrgany, głuchy szum huczał coraz potężniej.
Rex, zwietrzywszy gryzący zapach dymów, zmartwiał z przerażenia.
— Za mną! Ze wszystkich sił! Za mną! — zawył naraz i opanowany śmiertelną trwogą, rzucił się instynktownie w najciemniejszą jeszcze stronę, a za nim ruszyły psy, tylko konie ujrzawszy ogień, powróciły na polanę z kwikiem, tratując wszystkich i wszystko.
Brzask rozszerzał się, wynosił i zbliżał się z szaloną szybkością, już widać było walczących — jakby w krwawej mgle, już najbliższe drzewa pokazywały się czarne i wynioślejsze, a już tu i owdzie wychylały się zróżowione czuby skał.
Naraz zakrzyczały ptaki, zerwał się wicher i ogień skoczył jakby borom do gardła, tysiące błyskawic zamigotało po czarnych, olbrzymich pniach i przeskakując z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, wybuchały w górę, żrąc krwawemi kłami ciemności.
Ognista obręcz otoczyła polanę rozwichrzonemi grzywami. Stała się paląca jasność! Bór zapłonął nieprzeliczonemi pochodniami. Buchnęło morze płomieni, dymów i trzasków. Łuny zardzawiły niebo. Triumfalna pieśń ognia zahuczała w przestrzeniach. Zaczęły się z jękiem walić przepalone olbrzymy, tryskając krwawemi fontannami, a wśród tego orkanu zaledwie się dawały słyszeć rozpaczliwe skomlenia ginących zwierząt i ludzi.