Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedyś znowu, gdy spał na miedzy ukołysany chrzęstem zbóż, uderzyły na niego jastrzębie. A już do szaleństwa burzyły go podłe docinki lisich naszczekiwań, że, mszcząc się, rozkopywał im legowe jamy. I w parku nie mógł się pokazać, gdyż pierzasta hołota podnosiła takie wrzaski, że ludzie przylatywali z drągami. A kiedy przed pogonią przytaił się w łozinach nad stawem, wypatrzyły go bociany i, czyniąc srogie larum klekotów, jęły bić w niego straszliwemi dziobami, że ledwie się wydarł śmierci. Nawet budy dawnych towarzyszów na jego widok szczerzyły się kłami, a na usprawiedliwienie szczekał za nim trwożliwie Kruczek.
— Uciekaj! Ludzie mówią, żeś wściekły! Wszyscy się ciebie boją. Uciekaj!…
Jakoż przekonał się o tem, bo, szukając legowiska, znalazł przeciwko sobie wymierzone wszystkie rogi i kopyta. Obory i stajnie, zjuszone trwogą, broniły mu przystępu, rycząc w niebogłosy. Więc ze znużenia i głodu zakradał się do chlewów i wyjadał nędzne resztki ze świńskich koryt. Wydały go maciory, a włodarz pewnej nocy zrobił na niego obławę, z której tylko jakimś cudem wydobył się cały i zdrowy. Wtedy, ogarnięty szaleństwem strachu, uciekł w lasy. Pod grozą śmierci musiał porzucić prawieczne barłogi swego rodu i chronić się w nieprzebytych puszczach. Kiedyś, z panem swoim przebiegał je z ciekawością, ale teraz, znalazłszy się w mrokach, zrzadka jeno przesianych światłem, stanął zdumiony. A skoro zaszemrały nad nim tajemnicze gędźby rozchwianych olbrzymów i oprzędła go niepokojąca cisza, trwoga