Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jędrek kowalowy! Czekajże, hyclu! Spędzę gęsi z pola i może ci co przyniosę z obiadu. Poczekaj na mnie! — zaświstał na palcach tak przeraźliwie, aż wystraszone wrony uciekły do parku.
I kot się wyniósł, ostrożnie, bokami, przebierając się w stronę kuchni.
Właśnie zadzwonili na południe i dworskie podwórze zaczęło się napełniać gwarem głosów zwierzęcych i człowieczych, furkotem wozów i ciężkiem stąpaniem stad spędzanych. Zaskrzypiały studzienne żórawie. Świnie po chlewach zakwiczały niecierpliwie. Jaskółki rozświegotały się na chwilę i pomilkły, a potem wszystkie głosy jakby spłonęły w ogniach słońca i rozsypały się w omdlewającej cichości upalnego południa.
Rex, liżąc swoją ranę, czuwał, bo strzygł uszami, czasem podnosił łeb, niekiedy pociągał nozdrzami, a chwilami, pojękując zcicha, zaczynał zasypiać.
Słońce grało swój hymn południowy: rozpalone powietrze rozdrgało się muzyką płomieni, że wszystkie głosy przyrody, a była ich nieskończoność, spłynęły w tę złotą symfonję światła. Wszystko było dźwiękiem, barwą i zarazem jakimś widmowym zarysem. Południca z jastrzębiem na głowie przepływała nad ziemiami, a gdzie tknęły jej złociste szaty, tam wysychało wszystko na proch, a gdzie osypały się jej żółte niby kwiaty szaleju, spojrzenia, tam śmierć zbierała obfite żniwo: tam nagle jakiś ptak spadał z gałęzi, drzewa więdły, owady padały martwe, a nawet strumienie mdlały w spiekocie. Nawet Rex zadrżał i, skuliwszy się, przywarł łbem do wilgotnej ziemi i traw chłod-