Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 280 —

— I żeśmy zajrzeli do ciemni — mówił, nie słysząc jej pożegnania.
— Mając takie cuda przed sobą! — Wskazała wiszące nad lasami słońce, co się krwawiło w szybach stawów i pływało w mgłach sinych.
— H2O — zabarwione metalicznie, chce pani, to określę formułami resztę.
Spojrzała na niego i jakieś dziwne uczucie obawy ścisnęło jej duszę, jakby istotnie zajrzała w przepaść niezgłębioną.
Szli w milczeniu, spoglądali na siebie chwilami zimno i badawczo, a dusze się im trzęsły w jakiemś nieopowiedzianem uczuciu miłości i zgryzoty, w uczuciu pożądania i strachu przed tem pożądaniem, a pomiędzy nimi snuły się błyski źrenic rozpalonych i te niezliczone prądy, biegnące z duszy do duszy.
Od kapliczki z Witowa leciał głos sygnaturki i łączył się z muzyką koników polnych i z rytmicznym turkotem młyna, huczącego w Krosnowie, i biegł po rosie i rozlewał się coraz szerzej.
Milczeli wciąż, bojąc się przerwać ciszę, bojąc się przemówić, aby czasem to pierwsze słowo, jakieby się wyrwało z ust, nie było tem, co tak chcieli mówić, a co tak pragnęli zachować w głębi własnej. Janka czuła zawrót głowy, czasami fala krwi tak uderzała w jej serce i mózg, że chwiała się, bliska runięcia na ziemię. Przystawała nieco, aby oprzytomnieć, i znowu szła. Nie myślała nic, ani pamiętała, prócz niego, prócz