Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

okno na podwórko. — Weronika! — zawołała do małej ciemnej kuchenki. — Boże! jak zwykle niema nikogo, kiedy potrzeba. To niespodzianka! To niespodzianka! — wykrzykiwała, a ujrzawszy, że Janka, nie odpowiadając prawie, rozgląda się jakby z litością po mieszkaniu, po tych nędznych sprzętach, z których wyzierała cała jej nędza, usiadła apatycznie i ze splecionemi na kolanach rękami siedziała, tłumiąc z trudem jakiś krzyk, wzbierający w duszy. Po jej brzydkiej, podstarzałej twarzy, ciągnącej się długiemi, wychudłemi włóknami ku dołowi, przelatywały łzawe błyski biernej rozpaczy; rozprostowana grzywka niby rudawym mchem oblepiała jej czoło, a warstwa pudru, zmyta łzami, opadała na czarny kołnierz stanika, który wisiał na wychudłych ramionach, niby na manekinie.
— Panno Janino! Panno Janino! jaka jestem nieszczęśliwa!.. — i płakała długo i cicho, i cicho i długo opowiadała: że mężuś w Medjolanie uczy się śpiewać, że ona utrzymuje się z lekcyj, i miałaby prawie dosyć dla siebie i dzieci, gdyby nie musiała posyłać mężusiowi, któremu tak mało daje ten mecenas na kształcenie, że ciągle pisuje do niej rozpaczliwe listy; że Hela spadła ze schodów, że wszystko zastawiła, co mogła tylko zastawić, że nie mogła wziąć lekcyj lepszych, bo wprost nie ma sukni i bucików całych.
Chwilami przerywała opowiadanie, zrywała się na nogi, chwytała za głowę i szeptała nieprzytomnie: