Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 300 —

fitem i czaiły się pomiędzy meblami, wreszcie poszła do swojego pokoju, pootwierała kufry, pooglądała je z taką uwagą, jakby po raz pierwszy.
— Janowa! Rochu! — krzyknął Orłowski, zerwał się z fotelu i przestraszonemi oczyma wpił się w szybę, na której rozpłaszczył się, zwabiony światłem, nietoperz i bił skrzydłami, nie mogąc się utrzymać na niej.
Janka wstrząsnęła się na ten głos, zerwała się także i stała bezradnie.
Orłowski się uspokoił, upadł znowu na dawne miejsce, spojrzał na nią, bo drzwi były otwarte i wprost nich stała, i zapytał spokojnie:
— Szykujesz się do odjazdu?
— Tak — odpowiedziała ze drżeniem, postąpiła krok naprzód, jakby ku tej walce, która miała się stoczyć w tej chwili. Dreszcz ją przeszedł zimny.
Patrzeli na siebie długo.
— Gdzie wyjeżdżasz? — zapytał cicho i tak bezdźwięcznie, że drgnęła przestraszona.
— Do teatru... — odpowiedziała wolno i z trudem, bo jakiś okropny spazm strachu dusił ją, jakiś lęk zapchał jej gardło. Patrzyła coraz bardziej strwożona na jego ziemistą twarz i oczy biegające po niej, z uporczywością idjoty.
Pociąg przelatywał stację z takim hukiem i łomotem, że ściany się zatrzęsły, a szkło w kredensie zabrzęczało, a potem zaległa śmiertelna cisza w mieszkaniu.
— Gdzie wyjeżdżasz? do teatru? gdzie?
— Do teatru...