Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 297 —

nim w mgławym zarysie. Zrywał się z sofy, jakby go chcąc uchwycić, przekonać się, że to nie złudzenie, i później cichym głosem wymawiał sobie własne przywidzenia, kłócił się z sobą i zapadał w coraz większą ciemność. Próbował czytać, aby sprawdzić siłę swego wzroku, bo myślał chwilami, że oślepnie; ale ten zarys jakiejś istoty wciąż majaczył mu przed oczyma: raz był przed nim i tak blisko, że mógł się go prawie dotknąć — to widział w jakiejś dali, jakby w głębi błyszczącej zwierciadła, twarz czerwoną, z dużą, sinawą brodą i z oczyma roziskrzonemi: to znowu ten ktoś słaniał mu się zboku i szeptał do ucha, aż się Orłowski odwracał szybko lub, co częściej robił, słuchał z głębokiem przejęciem, tak zupełnie, jakby słuchał zwierzeń córki lub którego z kolegów, kiwał głową potakująco lub zaprzeczał, i często wywiązywała się sprzeczka gwałtowna i długa, którą nieraz słyszeli w drugim pokoju Staś i Zaleski.
Orłowski rozprzęgał się zwolna na dwie osobowości. Stawało się to z pewnemi przerwami, bo były dnie, w których czuł i myślał jak najnormalniej, i wtedy uderzała go przemiana Janki i gorączkowe przygotowania, ale się nic nie pytał, bo się obawiał odpowiedzi, czuł niejasno, że ona myśli i szykuje się do odjazdu: utwierdziły go w tem mniemaniu kufry, jakie kupiła w Kielcach, stojące w jej pokoju. Zresztą był tak podrażniony, że wprost przeczuwał jakąś katastrofę. Nieraz w nocy wstawał i szedł zobaczyć, czy ona jest jeszcze. Zapanował pomiędzy nimi jakiś stan przymusu i podejrzliwości.