Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —

chym, bolejącym głosem aktor, podnosząc się od drugiego stolika, gdzie siedział zaczytany.
Janka witała się, odpowiadała na pytania, a wciąż przypatrywała im się krytycznie. Nie mogła zaprzestać tego, tylko z jakąś dziwną przyjemnością stwierdzała ich stan. Wydali się jej nędzni, wytarci, niby łachmany ludzkie; twarze mieli podobne do masek martwych, ruchy zmęczone, spojrzenia niespokojne i apatyczne. Otoczyli ją kołem i znudzonemi głosami pytali, spoglądając w okno na rynek, lub poziewając ukradkiem.
Jedna tylko Cabińska z istotną ciekawością wypytywała się jej i oglądała ją.
— Razowiec! — odezwała się do aktora, który ostatni przyszedł. Szepnęła mu coś do ucha.
— Dobrze, zaraz. Pieś, pozwól na chwilę, zaraz cię puszczę.
Pieś ociężale się podniósł i podszedł.
— Mój drogi, powiedz mi tylko jedno słowo: biały, co? — zapytał Razowca, pokazując mu język.
— Czarny! Nie nudziłbyś ludzi swoim ozorem, bo to jest już głupie.
— Mój drogi, kiedy mi nikt prawdy powiedzieć nie chce i lustra są wszędzie fałszywe, ale jeśli mi ty powiesz, uwierzę; prawda, że jest biały i obłożony plamami, bo czuję gorączkę, całą noc nie spałem. No, powiedz.
— Język jest zupełnie normalny, tylko ty jesteś halucynant i skończysz w Tworkach — Odwrócił się od niego i usiadł przy Jance.