Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 282 —

wiła nieśmiało i, pociągnięta jego pocałunkiem, pochyliła mu się do ręki; ujął ją wpół i pociągnął do swojego pokoju, posadził w swoim fotelu.
— Dlaczego potrochu? Obstaluj kompletną wyprawę, taką, jaką tylko zechcesz, przecież nas stać na to, żeby się później nie wstydzić przed obcymi. Myślę, że w Kielcach nie dostaniesz wszystkiego, jedź do Warszawy. Czytałem w ogłoszeniach, zaraz ci pokażę. — Wyjął z biurka kilkanaście cenników rozmaitych magazynów. — Przeglądałem to latem, zobacz, są tu wymienione najrozmaitsze przedmioty. — Usiadł przy niej i zaczął jej pokazywać cenniki i miejsca w nich pozakreślane czerwonym ołówkiem; były tam podznaczone najdrobniejsze nawet przedmioty. Jankę takie gwałtowne rozczulenie chwyciło, widząc te głębokie dowody jego miłości, że łzy pociekły z jej oczu.
— Jaki ojciec dobry, jaki dobry! — szeptała, całując mu gorąco ręce.
— Cicho! bo sobie pójdę, przysięgam Bogu! — wykrzykiwał, wyrywając ręce, i zaczął chodzić po pokoju wielkiemi krokami, rzucać ramionami, chwytać brodę zębami i oczy mu świeciły dziwnem światłem rozradowania. Siedziała z temi cennikami w ręku i patrzyła się załzawionemi oczyma na niego, a on coraz to przystawał, gładził brodę, brał jej głowę w ręce, przechylał ją do światła, całował w czoło i szeptał:
— Janka! a co? Janka! Faramuszki reszta! a co! Janka! — i chodził znowu, był szczęśliwy i pewny, że ona już zdecydowała się iść za Grzesikiewicza.