Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 275 —

znawał, popsuł mu humor. I już do końca, do samego odjazdu, traktował go z subtelną pobłażliwością.
— Śmieją się z niego, ale rutyna zawsze się śmieje z postępu — powiedział Andrzej po ich odjeździe.
— Pan, to już duszę i ciało sprzedał gospodarstwu.
— Ciało tak, ale duszę komu innemu — odpowiedział, patrząc się na Jankę. Zaczęła mu zbyt prędko przysuwać herbatę i tak niezręcznie, że szklanka zleciała i rozbiła się na miazgę o posadzkę.
— To na szczęście tłucze się szkło — zawołał wesoło.
— Ale na czyje?
— Nie wiem, ale myślę, że na tego, komu była przysuwana herbata.
— Jeśli tak, to dodam jeszcze od siebie życzenia szczęścia.
— Życzy mi pani...
— Ja zawsze i wszystkim życzę, aby byli szczęśliwi — powiedziała wymijająco.
Orłowski uśmiechnął się nieznacznie i poklepał kolano Andrzeja, który rozpromienił się niby słońce i tak świecił radością, że Janka się zlękła, bo pomyślała, że może dzisiaj się zechce oświadczyć. Nie odezwała się i z namarszczoną brwią, chłodna i zimna, siedziała dosyć sztywno, nie spoglądając nawet na niego.
Andrzej wyjął z kieszeni papiery i rozłożył je na stole.