Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

Dzień był zupełnie ciepły i bardzo cichy.
Las stał nieruchomy, przewiany niebieskawem powietrzem, tylko nad mokradłami tłukły się nisko szkliste opary. W miarę posuwania się w głąb lasu, ogarniała ją coraz większa cisza i uspokajała zupełnie. Szła coraz dalej, nie patrząc, gdzie idzie, i nic nie widząc. Weszła pomiędzy stare, zapadnięte szyby torfowe, ziemia uginała się pod jej stopami i dudniała głucho, strugi czarnej wody, podobnej do tafli polerowanego bazaltu, poplamione rdzawą pleśnią, świeciły tajemniczo z pośród rudawej, poobrywanej ziemi, otoczone żółtemi, umierającemi świerkami i suchemi kiściami paproci, co się czepiały rozpaczliwie starych, zmurszałych pni i ssały nędzny żywot z tych trupów.
Chodziła bez celu. Siadała na kupach zlasowanego, rozkruszonego przez deszcze torfu, zatapiała się w przestrzeniach, jakby bez końca z jednej strony, to patrzyła ku wzgórzom płaskim, przecinającym horyzont pofalowaną, szarawą linją, nad które zsuwało się wolno olbrzymie, bezrzęsne, czerwone słońce; na rude, wyschłe łąki, po których ślizgały się miedziane promienie, niby węże olbrzymie; na szyby, zrównane z ziemią, błyszczące wodą, niby oczyma przekrwionemi; na cienkie smugi dymów, rozstrzępiające się po krzakach, niby przędza pajęcza; to na las z drugiej strony, który czerniał nagiemi szkieletami olch, a nad nim wrony krążyły stadem wielkiem i krzyczały.
Patrzyła teraz na świat z jakiejś odległości i poczuła gorycz osamotnienia. Uczuła się samą. Widziała dookoła siebie świat wrogi, zły i mocny, i te tysiączne