Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —

Przybiegła wkrótce Zaleska i siedziała w milczeniu, z podziwem przypatrując się jej bladej twarzy i oczom posępnie świecącym; była także w kościele razem z Osiecką i Zosią, i słyszała, co mówiono o niej. Po kilka razy zaczynała mówić, pragnęła pocieszyć, ale ten posępny spokój, w jaki zapadła Janka, powstrzymywał ją i onieśmielał; siedziała długo i, nie mogąc się doczekać końca gry, wyszła cicho.
Janka roztapiała się w dźwiękach, improwizowała jakąś dziką fantazję, pełną burzy i piorunów, która orkanem zrywała się ze strun i biła ostremi rytmami w jej duszę.
Później chodziła po ciemnem mieszkaniu i wyglądała co chwila na sygnały, czy podane. Myśli jej były niby węże ogniste, gryzły i oślepiały, niby błyskawice, wijące się w mrocznych przestrzeniach krwawemi biczami.
Pociąg przyszedł wreszcie. W świetle latarni powozowych dojrzała Głogowskiego. Wzruszenie ją ogarnęło. Słyszała, że idzie z ojcem po schodach, że już jest w przedpokoju, i ruszyć się nie mogła z krzesła; dopiero usłyszawszy głosy, podniosła się i wyszła naprzeciw.
Głogowski, tym tak dobrze znanym ruchem, wyciągnął do niej ręce.
— No! niech zdechnę! niech zdechnę teraz, kiedy oczy moje widziały panią w zdrowiu — wołał, całując ją po rękach i bijąc się w piersi. Jasno-szare oczy promieniały radością, rozwichrzone, jasne włosy trzęsły się i spadały na czoło bezładnie, a usta i cała twarz