Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —

— Proszę pani, różnie mówią... — szept stał się niedosłyszalny.
— Daję pani słowo, mówiła mi onegdaj Głębińska, siostra Grzesikiewicza.
Janka już nic nie słyszała więcej, miała dosyć, te słowa zalewały jej duszę bólem i smagały, niby żelaznym prętem; podniosła głowę i słuchała, chciała słuchać przynajmniej, kazania.
— „Błogosławieni pokornego serca! — mówił ksiądz — błogosławieni wierzący, błogosławieni ciszę w sercach bliźnich czyniący, błogosławieni spełniający przykazanie, bo oni miłują ludzi i dobrze im czynią; są oni, jako ci pasterze i pracownicy, którzy po dniach pracy uznojeni, ale czystego serca, przychodzą do drzwi Pana swojego odebrać zapłatę za trud żywota. I zaprawdę, powiadam wam, Pan wypłaci wszystkim podług ich zasług“. Unosił się, klękał na kazalnicy i mówił na zakończenie gorącą, przejętą łzami prośby o łaskę i upamiętanie, modlitwę. Westchnienie przeciągłe i palące, niby wicher sierpniowy, przeleciało po kościele, lud się zakołysał gwałtownie, jak las uderzony przez wichurę, oczy się rozełzawiły, jęk wyrwał się ze wszystkich piersi, ręce się podniosły wgórę, serca korzyły się, a czoła biły o posadzkę, i wielki rytm modlitw i płaczu drgał pod sklepieniami.
Janka powtarzała zbielałemi ustami te modlitwy, byle tylko zapomnieć o tych szeptach, które spadały na nią, niby deszcz ukropu, i przepalały ją niesłychaną goryczą. Nie czuła już gniewu, ani nienawiści, tylko głęboki żal trząsł jej sercem, tylko zdawało się jej, że