Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —

słyszała dusza, olśniona brawami, wstrząsana dreszczem ekstazy.
Janka słuchała i patrzyła, ale ten chłód i próżnia, jakie poczuła we własnem sercu, przeszkadzały jej odczuwać zachwyty i uniesienia Zaleskiej. Wydawała się jej wysoce śmieszną, z trudem powstrzymywała uśmiech litości. Miała ochotę przerwać jej brutalnie jaką uwagą ostrą, ale żal się jej zrobiło i słuchała tych nieskończonych wynurzeń coraz niecierpliwiej.
— Laboga pani! tam dzieci cosik krzyczą! — zawołała Janowa, wpadając do pokoju.
Zaleska zatrzymała się na środku pokoju, zbladła, zaczęła spoglądać naokoło błędnym wzrokiem, później spuściła oczy. Mówiła coś bez związku, kręciła się wkółko, jakby nagle straciła przytomność, nie wiedziała, co zrobić ze sobą, wreszcie łzy strumieniem popłynęły z jej oczu, zakryła twarz rękoma i uciekła.
Po kilku minutach przysłała Rocha z heljotropowym liścikiem, prosiła o paski czystego płótna na bandaż i trochę maści diachilowej. Janka posłała i zaraz sama poszła odwiedzić ją, ale przede drzwiami usłyszała podniesiony głos mężusia:
— Co to jest! Włóczysz się po sąsiadach! Psiakrew, żeby dzieci zostawiać same w kąpieli, potopiłyby się jak szczenięta, a ona tam rajcuje z tą komedjantką. Dosyć już tego. Człowiek nie może spać, nie może jeść, obiadu nigdy na czas niema, a ja muszę dzieci pilnować, bo żonusi podoba się chodzić z wizytami, a wszystko zostawiać na Bożej opiece.