Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —

Janino, bardzo proszę. A! nie jest pani narzeczoną. Dobrze? zagra pani?
Janka uległa prośbom i zagrała. Grała długo; Zaleska chodziła cicho po pokoju, przystawała, stukała nogą w podłogę, gdzie pedał wychodził za słabo, wybijała takt ręką, szeptała — forte! forte! — uderzała rozłożonemi palcami w powietrze, niby w klawisze, siadała gwałtownie na fotelu, ale, nie mogąc wytrzymać, zdenerwowana, trochę rozczarowana i tem uradowana, przerwała jej grę nowym wylewem czułości.
— Ma pani talent, ogromne uczucie, indywidualizuje pani muzykę, brak tylko pani szkoły i techniki, gra pani jest intuicyjną. Boże, muszę iść, bo tam dzieci w kąpieli! Tak, ta jedna fraza pyszna. Uderzyła w klawisze i powtórzyła ją kilka razy — pyszna!
— O, niech mnie pani nie chwali; talentu nie mam, o tem wiem; czuję tylko, co gram.
— Gdyby się pani chciała uczyć, to przytem, co pani posiada, przy swobodzie i środkach, zaszłaby pani daleko.
— Dokąd? — zapytała Janka spokojnie.
— Na estradę, do rozgłosu, do sławy! — odpowiedziała uroczyście.
— Znam tę gorączkę i te marzenia, paliła się we mnie, ale już wygasła.
— Nie pragnie pani wrócić na scenę?
— Nie, wystarczy mi wspominanie teatru na całe, najdłuższe życie.
— Jakto, wyrzekła się pani myśli o sztuce, nie pragnie pani sławy, oklasków, tego boskiego upojenia