Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 192 —

— Dziękuję, ale ojciec już zamówił w Zielonce — odpowiedziała i z pewną przyjemnością zauważyła, że sprawiła mu tą wiadomością przykrość.
— Odwiedzi pani mamę?
— Może... — powiedziała wolno, cofając trochę głowę, bo pochylił się ku niej zbyt blisko, odsunął się zmieszany, bo uderzyła go oczyma, niby szpicrutą, aż pokręcił wąsów z zakłopotania. Weszli do mieszkania, ponieważ Orłowski był, zostawiła mu Andrzeja, a sama poszła do saloniku i po raz pierwszy po chorobie zagrała jakiegoś marsza, ze wściekłą brawurą.
Grzesikiewicz patrzał otwartemi drzwiami na nią, nie mógł jej dzisiaj poznać. Wczoraj była taka dobra, słodka, cicha, a dzisiaj!!! Co się tu stało? — zapytywał siebie z niepokojem. Przestała grać i wzięła udział w rozmowie, ale ton jej głosu był niby stal, ostry i zimny.
— Wie pan, spotkałam Witowskiego na cmentarzu.
— Mówił mi ojciec, że panią widział jadącą za pogrzebem. Jakże się pani podobał?
— On, taki sobie, ale Witowska prześliczna kobieta.
— Także nie mniejsza warjatka, niźli jej brat.
— Dlaczego? — zapytała szorstko; nie cierpiała tego drwiącego tonu, jakim mówił o Witowskich.
— Pierwsze, że się jej zdaje, iż ślepnie.
— Niedość na tem; musi być tego pewna, skoro tak twierdzi, a zresztą samo zdawanie się jest cierpieniem.